Pierwszym, co ogarnia czytelnika, sięgającego po książkę Mimi Thorisson Apetyt na Francję, jest zachwyt. Wita go bowiem stylowa okładka trochę jak z flamandzkiego malarstwa, na której przepiękna kobieta o nieco egzotycznej urodzie (Mimi jest w połowie Chinką) obiera jabłko. Na kolejnych fotografiach autorstwa męża autorki widzimy zamek jak z bajki, stada ślicznych piesków, gromadkę uroczych dzieciaczków (Mimi ma ich piątkę, do tego dochodzi dwójka dzieci jej męża z poprzedniego związku), ogródki warzywne, malownicze targi, gustowne wnętrza, wreszcie – fotografie jedzenia, które mogłyby stanowić wzorzec z Sèvres dla setek kulinarnych blogów.
Drugie uczucie, z którym trzeba się zmierzyć, jest nieco mniej szlachetne: to zazdrość. Zazdrość i poczucie głębokiej niesprawiedliwości. Mimi swoje dzieciństwo dzieliła między Hong Kong i Francuską Riwierę, studiowała w Paryżu i Londynie, poślubiła islandzkiego fotografa, urodziła mnóstwo dzieci i adoptowała mnóstwo psów, aż wreszcie sympatyczna para postanowiła wyprowadzić się z Paryża do pięknego regionu Médoc w Bordeaux, zamieszkała w wielkim domu i zaczęła wspólnie prowadzić kulinarnego bloga Manger. Jakby tego było mało, Mimi wygląda jak modelka, chociaż wcale nie promuje diety złożonej z kiełków i kaszy jaglanej, lecz gotuje puree ze śmietanką i masłem, piecze tarty na maślanym cieście, mięsa i ryby podaje z zawiesistymi sosami i ubija śmietankę do bezy. A żeby pokręciło tych wszystkich pięknych, bogatych, płodnych i o szybkiej przemianie materii!